
Grzegorz Filimonczuk - Strona 3
Duchowe przejawy
Działaliśmy duchowo. Sańko miał wielkie duchowe odkrycia. Bywało, że witając się z człowiekiem widział jego duchowy stan, odkrywał grzechy i myśli tego człowieka. Następnie Duch Święty dawał poradę co zrobić, aby mieć swobodę duszy. Jakoś przyszli bracia z Polic, Konotopiw, Rafaliwki i innych miast na rozmowę odnośnie takich przejawów. Zawołali mnie z Sańkiem i powiedzieli, że jak będziemy dalej tak działać, to nas za wróżbitów uznają, będą przychodzić dla odkryć i uzdrowień, a to nie jest pożądane, dlatego należy to troszkę powstrzymać. Michał Romaniec powiedział, że to od Boga, dlatego powstrzymywać ludzi posługujących się Bożymi darami nie można. Bóg jak sędzia weźmie w obronę tych braci. A ci którzy staną przeciwko Duchowi Świętemu i jego działaniu, mogą być ukarani przez Boga. Wtedy zostawili nas w spokoju.
W wiosce Czorniż żył Makary Onyszczuk u którego była chora na oczy córka Gienia. Jej oczy cały czas ropiały, jak niegojąca się rana, tak, że dziewczyna była prawie niewidoma. Brat Gieni, Fedor prosił, abyśmy przyszli do nich na modlitwę. Do Czorniża było od nas 30 km Postanowiliśmy iść z Sańkiem do Kolek, myśląc, że może ktoś nas podwiezie, ale przeszliśmy pieszo do samych Kolek, a później przez Kuzję, przez uroczysko aż do Czorniża. Gienię przyprowadzili do chaty, ludzi też zebrało się niemało. Chorą postawili na środku chaty i zaczęła się modlitwa. Duch Święty napełnił wszystkich, podeszliśmy z Sańkiem do niej, położyliśmy ręce na jej głowie i powiedzieliśmy, aby ona wyzdrowiała, a oczy, żeby były czyste jak u zdrowego człowieka. Modlitwę zakończyliśmy podziękowaniem. Kiedy ściągnęliśmy przepaskę to jej oczy były czyste, a Gienia krzyczy: „Ja widzę, ja widzę słońce, wszystko widzę”. Tego dnia wróciliśmy późno do domu i pamiętam, że bardzo bolały nas nogi. Podczas takich, podobnych odwiedzin, często podprowadzali nas bracia i siostry, modląc się po drodze i rozmyślając na Słowem Bożym. To pierwsza, święta miłość, o której teraz tylko wspominamy.
W Kuzjach zachorowała jedna z naszych sióstr Nina Kulik. Lekarze powiedzieli, że w jej jelitach jest długi pasożyt, tasiemiec. Kiedy się go wyciąga to on się rwie na kawałki, a z nich rosną nowe tasiemce. Należy go otruć, aby on sam wyszedł. Najadłszy się tych leków, Nina położyła się na łóżko z bólem brzucha. Zawołano nas znowu, więc poszliśmy z Sańkiem. Gdy weszliśmy do domu było tam dużo ludzi tak niewierzących jak i wierzących, czekali co z tego wyniknie. Baliśmy się, żeby nie popaść w jakieś pokuszenie, bo są ludzie, którzy nie wierzą w siłę Boga. Usiadłem obok nóg chorej i prosiłem Boga, aby dał znak, że uzdrowi Ninę. Nagle zobaczyłem; pojawiła się ognista chmura i zatrzymawszy się nad głową Niny znikła. Jeszcze raz poprosiłem Boga o znak, może miałem przywidzenie. Ale znowu pojawiła się chmura, dużo większa, otoczywszy ognistymi promieniami Ninę. Wtedy podniosłem się i powiedziałem przybyłym, że chociaż Nina leży, ale po naszej modlitwie wstanie i pójdzie z nami na nabożeństwo, niech mama przygotuje jej odzież. Zaczęliśmy się modlić, Duch Święty nas napełnił, nakazaliśmy Ninie wstać z pościeli i ubrać się, co ona też nie tracąc czasu zrobiła. I razem poszliśmy na nabożeństwo dziękować Bogu. Bóg uzdrowił Ninę, uśmiercił tasiemca i nikt nie wie, kiedy z niej wyszedł.
Bóg nauczył czytać
Pewnego razu było zebranie w Kolkach, ludzie znowu pokutowali, Bóg chrzcił Duchem Świętym. Jedna z kobiet, które się nawróciły podeszła do mnie i mówi: „Nie umiem pisać, nie umiem czytać, a wy nie będziecie tutaj cały czas, kto mi będzie mówił o Słowie Bożym”? Ja odpowiadam: „Aniu, weź Ewangelie i kiedy tylko ją otworzysz, żeby czytać, Bóg od razu da ci poznanie i będziesz czytać jak wszyscy wyuczeni ludzie”. Ania poprosiła Ewangelie od siostry Niny, ponieważ szczerze uwierzyła. Otworzyła Księgę i od razu ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich przybyłych zaczęła czytać, wylewając ze szczęścia łzy i dziękując Bogu za Jego naukę.
Pewnego razu było zebranie we wsi Starosiele. Na nabożeństwo przyszło ośmiu ludzi ze wsi Budki. Wszyscy prosili, aby pomodlić się o chrzest w Duchu Świętym dla nich. Pomodliliśmy się szczerze i Bóg ochrzcił siedem osób a ósmej, nie. Nazywała się ta dziewczyna Dusia. Ona się bardzo zasmuciła i mówi: „Ja już Bogu nie jestem potrzebna, On mnie nie chce błogosławić tak jak moich przyjaciół i gdzie ja mam teraz iść”? Mówię do niej: „Dusia. Nie zasmucaj się nadmiernie, po prostu nie wystarczyło ci wiary. Kiedy będziecie iść do domu to na rzece Styr, na pierwszej kładce mostka stań na kolana i tam Bóg ochrzci cię Duchem Świętym”. Po moich słowach, ona pośpieszyła do tego mostka. Później opowiadały mi siostry, które z nią były, że ona biegła do tego mostka, a one za nią. W niedługim czasie po tym, na Wielkanoc przybyliśmy pieszo do Budek. Jeszcze nie doszliśmy do miejsca zebrania, gdy otoczyła nas grupa młodzieży, a na czele Dusia. Podbiega do mnie i mówi: „Nie odmawiajcie mi, przyjdźcie po zebraniu do mojej chaty na obiad, jestem sierotą do mnie nikt nie zechce przyjść”. Obiecałem jej. Po błogosławionym nabożeństwie, wielu prosiło, aby ich odwiedzić, ale mówiłem wszystkim, że idę do Dusi. Kiedy usiadłem za stołem, Dusia podała na patelni dwa ziemniaczane pierożki, wielkości dwóch średnich jabłek. Nie miała nawet talerza, ani widelca, ale miała chrześcijańską duszę, oczy pełne łez, ona ich nie wycierała, płynęły po policzkach i spadały na glinianą podłogę. Podziękowaliśmy Bogu. Wziąłem jednego pierożka do ręki, a drugiego zostawiłem dla niej. Ale nie zdążyłem zjeść, a cała chata wypełniła się ludźmi i już nie myślałem o jedzeniu. Bóg napełnił mnie Duchem Świętym, podniosłem się i Bóg zaczął działać z taką siłą na jaką czekali spragnieni ludzie. Bóg odpowiadał na wszystkie ich potrzeby. Wieczorem było zebranie w chacie, która składała się z jednego pokoju i kuchni. W pokoju byli wierzący, a w kuchni po prostu ci, którzy przyszli posłuchać. Za stołem siedzieli nauczyciele, bracia z: Polic, Rafaliwki, usiadłem z boku i słuchałem. Przed zakończeniem nabożeństwa patrzę nie ma dachu w chacie, a z nieba leci Boży anioł. Staje przede mną i rękami wskazuje drzwi w kuchni, w której stało pełno ludzi, przeważnie młodych. Widzenie znikło, do mnie podchodzi młody brat z Rudnik, Konstantyn Fedorczuk i mówi: „Bóg mi powiedział przez Ducha Świętego, abyście poszli do kuchni”. Podniosłem się i tam poszedłem. Pytam: „Wierzycie w Boga”?-„Tak” -odpowiadają.-„A chcecie Ducha Świętego”?-„Chcemy” -mówi pierwsza kobieta. Wtedy podchodzę bliżej: „Przyjmijcie”. Wkładam rękę na pierwszego, drugiego, trzeciego- i od razu mówią na językach. Poszedłem dalej i tak Bóg ochrzcił wszystkich Duchem Świętym. Tak Boże błogosławieństwo rozlewało się poprzez Ducha Świętego.
Spotkanie z Janem Matwiniukiem
Cały czas szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy robić nabożeństwa, ażeby nie przeszkadzała miejscowa władza. Pewnego razu ogłoszono zebranie w Kolkach, koło Hopniewa. Wybraliśmy się z Kolek pieszo i zabłądziliśmy po drodze. Idąc przez sianokosy straciliśmy orientację i zabłądziliśmy. Zaczęliśmy prosić Pana, aby pokazał nam w którym kierunku mamy iść. W odpowiedzi otrzymaliśmy osobliwe odczucie, coś jakby podpowiadało nam w którym kierunku mamy się poruszać. W niedługim czasie zauważyliśmy snopek siana. Pomyślałem, że muszą być tutaj jakieś koleiny od kół wozu i te ślady wyprowadzą nas na drogę. Kiedy zaszliśmy dalej, ku naszemu zdziwieniu, zobaczyliśmy chatę do której szli jacyś ludzie. Bardzo byliśmy wdzięczni Bogu za okazaną pomoc, bo w tej chacie miało się odbyć nabożeństwo. Weszliśmy do chaty i wtedy zobaczyłem mężczyznę ubranego w prostą, wiejską odzież. On popatrzył na mnie oczyma pełnymi łez i podniósł się. Obydwaj napełniliśmy się Duchem Świętym, mówiąc innymi językami. Był to Jan Matwiniuk, który niedawno powrócił z więzienia. To było cudowne nabożeństwo, podczas, którego objawiała się moc Boża, były widzenia, proroctwa i pokutowało około 10 dusz. Po nabożeństwie Jan opowiedział o „szlaku”, który przeszedł. „Najciężej było na przesłuchaniach”- mówił mi. „Bardzo bili, ażeby mówić to, co było im potrzebne. A tego nigdy nie robiłem. Zakładali specjalną koszulę, którą z tyłu ściągali sznurkami. Cierpiałem straszny ból, ale po tym Jezus mnie uzdrawiał. Tortury zaś zakończyły się tak: ,,Podczas kolejnego przesłuchania, połamali mi palce prawej ręki -one się po prostu telepały. Wtedy tak mnie napełniła siła Ducha Świętego, że nie potrafię tego opisać. Podniosłem rękę i mówię: „Szatan połamał mi palce, a mój Pan w którego wierzę uzdrowił je. Patrz”! I machnąłem przed śledczym ręką i ku wielkiemu zdziwieniu moja ręka stała się zdrowa. Palce zatelepały się i pozostały bez uszkodzenia. Od tego czasu, więcej na przesłuchanie mnie nie wołano. Później odbył się sąd. Zostałem zesłany za głoszenie Słowa Bożego, teraz właśnie tylko co mnie wypuścili.
Jan był wtedy oficjalnie namaszczony do służby pastora Kościołów maniewickiego rejonu. W tym czasie był ustawa, według której za głoszenie Ewangelii, dawali 25 lat więzienia lub obóz surowego reżimu. Ale my nie mieliśmy strachu, ponieważ Pan uprzedzał, że ochrania, ja sam miałem takie świadectwo.
Umówiłem się z Janem zrobić nabożeństwo u niego w domu we wsi Kopilla.
Uzdrowienie opętanego
Apostoł Piotr pisze, że: „...diabeł, chodzi wokoło jak lew ryczący, szukając kogo by pochłonąć”. Mnie także przyszło się usłyszeć jego ryk.
Poszliśmy pewnego razu z braćmi na zebranie do Kolek i Kopilli. Pastor Kościoła wsi Hopniew -Jan Stachowicz, Sańko Izwuk ze Zwozów, który w tym czasie pracował w krawieckim zakładzie w naszej wsi, oraz syn Sergiusza Banady, Tadek (miał ok. 14 lat, ale już ładnie głosił kazania). W sobotę w Kolkach przeżyliśmy wielkie Boże błogosławieństwo, potem poszliśmy do Kopilli (jakieś 7 km od Kolek). Na zebraniach jak zawsze pokutowali ludzie.
Bardzo chciałem pokazać, że i z nami jest Bóg, a my jesteśmy Jego uczniami. Przed zakończeniem zebrania ogłosiłem, że jak ktoś da obietnicę służyć Bogu, kiedy powie słowo „ja”, wypełni się Duchem Świętym i będzie mówić innymi językami. W tym czasie wstała jedna dziewczyna i głośno krzyknęła „ja”. Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale od razu zaczęła mówić innymi językami, jej twarz zajaśniała Bożą chwałą. Nabożeństwo się przedłużało, nagle podchodzi pewna dziewczyna i mówi: „Bracie Grzegorzu, bardzo was proszę chodźcie do nas do domu, mój ojciec jest bardzo chory. Całą noc przy nim siedzieliśmy, umiera już. Zostaniemy sierotami”. Wyrażam zgodę, że pójdę i głośno mówię w zebraniu: „Bóg o którym głosimy uzdrowi dziś twojego ojca”. Jan, który to usłyszał, woła mnie na bok i mówi: „Uprzedzam cię jak przyjaciela, że przedwcześnie się zgodziłeś. Ten brat nie jest chory na zwykłą chorobę, on jest zajęty przez ducha nieczystego, który go męczy. Cała rodzina siedzi przy nim, on nie je, nie śpi, a robi takie rzeczy, że przytrzymać go nie można. Bądź ostrożny i lepiej nie bierz się za to, jeśli nie miałeś zmagań z szatanem”. Ja odpowiadam: „Zobaczysz bracie cud, ponieważ to nie ja sam sobie powiedziałem, ale Bóg mi polecił tak powiedzieć przed ludźmi, aby pokazać Swoją chwałę i władzę”. Poszedł ze mną Sańko Izwuk, Tadek, Jan z Hopniewa i niektóre siostry. Gdy weszliśmy do chaty, zobaczyliśmy mężczyznę ze skręconymi rękoma, oczy głęboko zapadnięte. Kiedy zaczęliśmy mówić do niego, on milczał. Wszyscy domownicy stali, czekali na naszą modlitwę i wierzyli słowu, które powiedziałem na zebraniu. Zapytałem, czy cała rodzina jest wierząca? Ale jedna dziewczyna mówi: „Wszyscy, tylko ja nie jestem wierząca”. Wtedy powiedziałem; „ Jeżeli chcesz, aby ojciec wstał, to musisz pokutować, dać obietnicę służyć Bogu i wtedy rozwiąże się wasz problem”. Ona klęka, daje obietnicę służyć Bogu, my się nad nią modlimy i Pan chrzci ją Duchem Świętym. Teraz wiem, że Bóg jest obecny w domu. Podeszliśmy z Sańkiem do chorego, zaczęliśmy się modlić o jego uzdrowienie, położyliśmy na niego ręce i rozkazaliśmy wszystkim duchom wyjść. W tym czasie zatrzeszczały jego kości i tam gdzie przesuwaliśmy rękoma, słyszeliśmy trzask w stawach. Ciało zaczęło się ruszać. Oczy stały się normalne i zapaliły ogniem Bożej chwały. Chory podniósł się i zaczął głośno chwalić Boga, modląc się razem z nami. Wtedy powiedziałem: „W imieniu Jezusa Chrystusa wstań z łóżka i idź, bo jesteś już zdrowy, Bóg cię uzdrowił ze wszystkich twoich dolegliwości”. Chory skoczył na nogi, przeszedł po chacie, a my chwaliliśmy Boga za Jego siłę. Otrzymaliśmy to o co prosiliśmy, dlatego radość nasza była niezmierna, a szczególnie radowała się rodzina chorego.
Wyruszyliśmy w drogę powrotną, szedłem z Sańkiem i małym Tadkiem Banadą. Odczuwałem w ciele zmęczenie, ręce były ciężkie i z jakiejś przyczyny bolały. Pytam Sańka jak się czuje? On też mówi, że go bolą ręce i są jakieś takie ciężkie. A mały Tadek tak się zmęczył, że już iść nie może. Dochodzimy do mostka na rzeczce Styr i wtedy przypomniałem sobie, że ten chory, kiedy się podniósł to opowiedział nam widzenie. Przed samym naszym przybyciem ujrzał, jak idą do niego lekarze w białej odzieży, a kiedy weszli do chaty to choroby o wyglądzie różnych istot pochowały się pod łóżko. Gdy zaś lekarze przystąpili do leczenia wtedy te choroby pouciekały z pod łóżka przez drzwi na zewnątrz. Zrozumiałem, że Bóg chciał go uwolnić od demonów i chorób i dał mu takie widzenie, aby wlać w niego wiarę do życia.
Weszliśmy na mostek, który nie miał przy krawędziach poręczy, tylko wzdłuż były położone kłody wzmacniające. Szedłem po skraju mostka i nagle poczułem uderzenie poniżej kolan. Prawie wpadłem do wody, złapałem ręką Sańka, przytrzymując się go. Nie zwróciłem jednak na to szczególnej uwagi, ponieważ nikogo nie było w pobliżu. Pomyślałem, iż mogło się to stać z dużego przemęczenia. Kiedy doszliśmy do środka mostku, Tadek usiadł na skraju i mówi: „Ja poczekam na tych, którzy idą z tyłu i odpocznę trochę”. Poszliśmy z Sańkiem dalej, a Duch Święty mówi mi przez odczucie: „Wróć się, zabierz Tadka, bo on uśnie, a diabeł zatraci go w tej wodzie”. Powiedziałem to Sańkowi, wróciliśmy się, wzięliśmy pod ręce Tadka i poprowadziliśmy. Gdy tylko zeszliśmy z mostka, usłyszeliśmy jakby straszny ryk lwa. Przeszedł nam mróz po ciele. Raptem coś silnie chlusnęło w rzece, tak że woda wylała się na brzeg. Zaczęliśmy we trzech szczerze dziękować Bogu, za Jego ochronę i opiekę. Podbudowawszy się poszliśmy dalej do Kolek.
Odkrycia Banady
Władza nie pozwalała nam się zbierać, a zaproponowała wszystkim hopniwczanom i wierzącym z bliższych wsi, abyśmy szli do Czownicy do budynku modlitwy baptystów, zbierać się w jednej grupie, która jest zarejestrowana i posiada prawa odbywać nabożeństwa. Zagrozili, że jeżeli się nie zgodzimy, wszyscy znajdziemy się w więzieniu. Wtedy w naszym regionie pastorem był Konrad Doroszkiewicz, a diakonami; Mateusz Kozłow i Jan Filimończuk z Hopniewa. Zwróciliśmy się do Boga w poście z modlitwą i przez Ducha Świętego było powiedziane: „Idźcie. Ja was ochronię, ale o prawdzie mówcie wszystkim”. Poszliśmy chociaż niektórzy pozostali poza rejestracją. Chodziłem na nabożeństwa do Czownicy do Domu Modlitwy, a potem robiliśmy zebrania w chacie Adama Momotiuka aż do zachodu słońca. Jak nam dawali żyć pośród prześladowań, nikt z nas nie wie. Wszystko poruczyliśmy kierownictwu Ducha Świętego. Dużo przeszkód w naszym braterstwie robili niektórzy wierzący, donosząc o wszystkim co odbywało się między nami władzy. Jednak Bóg tych ludzi odkrywał i my ostrzegaliśmy się przed nimi (podawać ich imion nie będę, aby nie zrobić wstydu ich dzieciom, którzy są teraz dobrymi chrześcijanami). Wyznaczyliśmy braterską rozmowę we wsi Zwozy u Piotra Izwuka. Przyszedłem rankiem do brata Sańki, ponieważ chciałem z nim porozmawiać.
Ale był już tam Sergiusz Banada. Wieczorem, kiedy nie chciało się nam jeszcze spać, a siedzieliśmy ubrani wzdłuż łóżka i rozmawialiśmy o pracy duchowej, Banada raptem powiedział: „Jezu, mój Jezu” –podniósł rękę i zamilkł. Jego ręka zatrzymała się uniesiona w górę, a serce uderzało dużymi interwałami. Myśleliśmy, że umiera, przestraszyliśmy się i zaczęliśmy prosić Boga, aby nie pozwolił umrzeć Sergiuszowi, ponieważ wtedy swobodnie mogliby nam przypisać, że złożyliśmy go w ofierze (jak to często robiła władza).
ciąg dalszy strona https://sites.google.com/site/poranekpana/grzegorz-filimonczuk